Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola. Страница 37

- Więc?

- On miał zwyczaj gwałcić dziewczynki, śpiewając dziecięcą kołysankę. Wydawało mu się to strasznie zabawne, w końcu były dziećmi.

- Pamiętam - odparłem nieswoim głosem. - Pamiętam…

- Krótko mówiąc, poprosiłem dziewczęta, aby zaśpiewały wszystkie razem tę samą piosenkę, nagrałem ją na magnetofon i zmusiłem drania, aby tego słuchał. Na okrągło. To znaczy myślę, że w sumie jakieś dwie, góra trzy godziny - doprecyzował.

- To wszystko?!

- No nie. Wsadziłem mu magnetofon do trumny, zakopałem go żywcem.

Usłyszałem jakiś hałas dobiegający z przedpokoju - to Wika wkładała pospiesznie buty, chcąc się wymknąć z domu. Zdążyłem ją złapać na ganku. Objąłem mocno, mimo że się wyrywała, niemal siłą usadziłem na schodach.

- Ciii… - szepnąłem, tuląc ją mocno.

Wstrząsana spazmatycznym szlochem, upiornie blada, przywarła do mnie niczym szukające pocieszenia dziecko.

- Co ty sobie teraz o nas pomyślisz…

- Na pewno nie przestanę was lubić - powiedziałem szczerze. - Co do Siwego… Gdybym był wtedy z wami, podejrzewam, że wyglądałoby to dużo gorzej - powiedziałem ponuro. - Byłbym za zdecydowanie bardziej krwawą opcją.

- Ale, ale teraz…

- Teraz nie zrobiłbym tego - przyznałem. - Po prostu bym go zabił. Żadne z was nie podjęłoby ponownie tej decyzji, nawet Maks. Jednak wtedy… - Wzruszyłem ramionami.

Kiedy wróciliśmy do jadalni, Maks nadal ćmił swoje cygaro.

- Lepiej? - spytał, zwracając się do Wiki.

Bez słowa skinęła głową. Żółć podchodziła mi pod gardło, ale dałem radę zachować beznamiętny wyraz twarzy. Albo się starzałem i miękłem, albo zmienił mnie przelotny kontakt z relikwią Michała Archanioła. Byłem pewien, że rok, dwa lata temu ta sprawa niewiele by mnie obeszła. To znaczy rodzaj śmierci Siwego. Cokolwiek by o tym powiedzieć, facet zasłużył na wszystko, co najgorsze. W fakcie, że umarł, drapiąc z rozpaczą wieko trumny i słuchając piosenki, przy wtórze której realizował swoje zboczone fantazje, była jakaś poetycka sprawiedliwość. Karma - jak powiedzieliby buddyści. Jakie życie, taka śmierć.

Przesiedzieliśmy, milcząc do wieczora, nikt nie miał ochoty na dyskusję, ale nie chcieliśmy jeszcze się rozstawać. Potrzebowaliśmy towarzystwa. Kładłem się spać z mętlikiem w głowie: Siwy, akcja w Nikołajewsku, kłótnia z Małgorzatą, myśli goniły jedna drugą, nie pozwalając na odpoczynek. Sen nie przyniósł mi ulgi, wstałem zmęczony i zdenerwowany. Wika - zupełnie niepotrzebnie - pomogła mi się ubrać i zawiozła na uczelnię. Tym razem, zapewne ze względu na mój stan, prowadziła wyjątkowo ostrożnie.

Na uczelni narzuciłem na ubranie togę i zasiadłem wraz z innymi w auli Auditorium Maximum. Jak zwykle inauguracja roku akademickiego zgromadziła sporą grupę dziennikarzy, jednak odniosłem wrażenie, że jest ich dzisiaj dużo więcej niż normalnie. Rozglądałem się po sali, szukając wzrokiem Małgorzaty. Kiedy weszła, od razu usiadła przy mnie. Nie rozmawialiśmy, wokół było zbyt wiele postronnych osób. Gdy musnąłem dłonią jej nadgarstek, nie cofnęła ręki, ale wyczułem, że jest spięta. Przywitaliśmy się zdawkowo z kilkoma znajomymi i Davidoffem, zaczęła się ceremonia. Nie lubię wszelkiej celebry, a przemówienia i pieśni chóralne są dla mnie wyjątkowo trudne do strawienia. Niestety, kilka razy do roku muszę uczestniczyć w tego typu imprezach. Nauczony doświadczeniem zwolniłem oddech i zapadłem w stan niemalże katalepsji, z którego wyrwały mnie oklaski po wykładzie inauguracyjnym Davidoffa. Rosjanin zszedł z mównicy żegnany powszechnym aplauzem, a w centrum uwagi znowu znalazł się profesor Oszerko, pełniący dziś z niewiadomych przyczyn rolę mistrza ceremonii.

- Rektor jest chory, przyszedł, ale nie może długo przemawiać - wyjaśniła Małgorzata, przechwytując moje spojrzenie. - No i chcieli trochę ugłaskać Oszerkę po tym, jak twoja studentka pobiła mu syna…

Westchnąłem - uczelniana polityka to mętne wody. Przeważnie ignorowałem tego typu rozgrywki, dlatego nigdy nie zrobię kariery.

Oszerko brylował pod ostrzałem aparatów fotograficznych, uśmiechał się do obiektywów kamer, tryskał dobrym humorem i popisywał się elokwencją. Z trudem stłumiłem ziewnięcie, całe szczęście, że ceremonia miała się ku końcowi. Kwadrans później ruszyliśmy w stronę wyjścia.

- Tam jest! - Nagły okrzyk przerwał szmer prowadzonych półgłosem rozmów.

Jeden z reporterów skinął zdawało się w stronę Oszerki. Profesor błysnął koronkami za kilkadziesiąt tysięcy złotych, prawdziwym arcydziełem sztuki dentystycznej, usiłując jednocześnie przybrać skromną minę. To ostatnie niespecjalnie mu się udało. Po chwili zatoczył się, niemal stratowany przez hordę dziennikarzy. Dopiero teraz zauważyłem, że gest może dotyczyć stojących za jego plecami ludzi. Rozejrzałem się ze zdziwieniem - wokół było pusto.

- Przepraszam, kochanie, przepraszam! - zawołała z udręką w głosie Małgorzata, odsuwając się na bok.

W mgnieniu oka zostałem otoczony przez dziennikarzy, posypały się pytania o akcję w Nikołajewsku. Po polsku, angielsku i po rosyjsku…

Zacisnąłem palce na gałce zabytkowej laski podarowanej mi przez Rosjan. Mało brakowało, a odblokowałbym zatrzask i wyciągnął ukryty wewnątrz sztylet. Laska należała do znanego, czy raczej osławionego, w dziewiętnastowiecznej Moskwie donżuana - Iwana Czeburina. Jej gałka przedstawiała wygiętą w prowokacyjnie erotycznej pozie nagą kobietę. Stanowiła wizytówkę Czeburina, ukryty sztylet był konsekwencją prowadzonego przez niego trybu życia.

- Drodzy państwo! - interweniował Davidoff. - Konferencję prasową zorganizujemy w jednej z mniejszych sal Auditorium Maximum. Zapraszam! - oświadczył, ruszając przodem.

Kątem oka ujrzałem nienawistny błysk w oczach Oszerki, bliżej zdziwioną twarz rektora.

- Co to za sprawa? - zapytał.

- Jeśli pan sobie życzy, zademonstrujemy najnowszy materiał filmowy - zaproponowała po angielsku ładniutka panienka dzierżąca pokaźny mikrofon z logo CNN.

Podążający za nią kamerzysta śledził rozmowę, nie mogąc się najwyraźniej zdecydować, czy uruchomić swój sprzęt, czy jeszcze trochę poczekać.

- Materiał filmowy? - nie zrozumiał rektor.

- Wszystkie stacje telewizyjne nadają od wczoraj reportaże i newsy o akcji w Nikołajewsku.

- Ekhmm… akcji?

- Chodzi o odbicie zakładników i odzyskanie skradzionej przez rosyjskich dezerterów broni chemicznej.

- Ale doktor Korpacki…

- Jest jedynym zidentyfikowanym członkiem grupy szturmowej.

- Ro… rozumiem - wymamrotał słabym głosem rektor.

Próbowałem wyślizgnąć się dyskretnie z tłumu, bezskutecznie. Dziennikarze atakowali mnie nieustannie niczym sfora jamników rannego dzika. Zmuszono mnie, bym zasiadł w pierwszym rzędzie, zgaszono światło, rozpoczęła się projekcja. Materiał pochodził z serwisu CNN. Zobaczyłem ponownie wnętrze furgonetki, kamera pokazała wyraźnie moją twarz. Wokół tłoczyli się ludzie w kominiarkach, słychać było głuche odgłosy wybuchających pod wozem min. Kiedy rozpoczął się właściwy atak, kamera znowu skoncentrowała się na mnie. Wyglądało tak, jakbym poprowadził natarcie… Nocną ciemność rozjaśniały wystrzały z karabinów i wybuchy granatów, padali trafieni pociskami wroga żołnierze. Dwóch operatorów osłaniało ogniem nacierających kolegów, stali niewzruszeni mimo gradu kul. Jeden z nich został trafiony serią z wielkokalibrowego karabinu, która cisnęła go o ziemię jak szmacianą lalkę. Zacisnąłem usta, widząc padające bezwładnie ciało, wiedziałem, że już się nie podniesie… Z niesmakiem obserwowałem finałową scenę - przedstawiała mój pojedynek z zarośniętym drabem, faktycznie wyglądało to tak, jakbym specjalnie odwrócił uwagę terrorysty, aby umożliwić celny strzał rosyjskim komandosom. Poleciałem w tył powalony krótką, oszczędną serią, niemal jednocześnie na czole szarpiącego się z kobietą napastnika wykwitła podwójna, czerwona róża.

Sam film nie był dla mnie żadnym zaskoczeniem, od dłuższego już czasu dokumentowanie akcji bojowych to standard. Pozwala to na analizę ewentualnych błędów, stanowi uzupełnienie klasycznego raportu. Nie spodziewałem się tylko, że ten materiał zostanie upubliczniony. Nawet w mocno okrojonej postaci.

Zapalono światło. Odwróciłem się gwałtownie, czując czyjąś dłoń na ramieniu.

- Chyba lepiej będzie, jeśli pan odpowie teraz na pytania dziennikarzy - stwierdził spokojnie rektor.

- Chcę stąd wyjść! - syknąłem.

- I zostawić mnie z ręką w nocniku? Przecież nawet nie wiem, co się stało.

Obrzuciłem go ponurym spojrzeniem, powiodłem wzrokiem dokoła - nie miałem szans na opuszczenie sali. Podszedł Davidoff i wymownym gestem wskazał mi podium. Dokuśtykałem do postawionego na podwyższeniu stołu, zwilżyłem usta wodą z podsuniętej skwapliwie szklanki. Siedziałem w milczeniu, póki w pomieszczeniu nie zapadła cisza. W ostatnim rządzie zauważyłem Małgorzatę, teraz domyśliłem się, o czym rozmawiała z Dżumą… Wydawało się jej zapewne, że nagłaśniając całą sprawę, uniemożliwi mi dalsze ekscesy tego typu, ale Oleg Dubrow upiekł przy tym ogniu swoją własną pieczeń. Dał do zrozumienia, że rosyjskie siły specjalne współpracują blisko z polskimi, co stanowiło prztyczek dla sprzeciwiających się takim kontaktom urzędników po obu stronach, zdezorientował Amerykanów, bo wszelkie zaprzeczenia strony polskiej zostaną przez nich odebrane jako brak zaufania. Nikt nie uwierzy, że brałem w tym udział jako osoba prywatna… Być może zmusi to polskie władze do rzeczywistego zacieśnienia kontaktów z Rosjanami. Z drugiej strony ta sytuacja miała też swoje plusy - w środowisku zawodowców akcja w Nikołajewsku, a przynajmniej jej druga część, już dziś uchodziła za wzorcową, jeśli ktoś planował zaatakować cele na terenie Polski, mogło go to zmusić do zastanowienia. Wiedziałem, o co chodziło Małgorzacie, ale motywy Dżumy nadal pozostawały dla mnie zagadką. Ile w tym było wyrachowania, a ile troski o moje życie? Czy stawiając mnie w świetle jupiterów, chciał odsunąć ode mnie wszelkie ryzyko na przyszłość, czy był to dla niego jedynie czynnik uboczny? Tego człowieka nie można było mierzyć prostą miarką: bezwzględny zabójca, patriota walczący za swój kraj, dobry przyjaciel i opiekuńczy brat… Fakt, że pozwalał siostrze na ratowanie czeczeńskich dzieci i usiłował przestrzegać kodeksu Michała Archanioła, świadczył, że potrafił wyjść poza schemat wielkoruskiego szowinizmu. Czy uda mu się sprostać wymaganiom Archistratiga? Wyjść poza błędne koło przemocy? Mimo wszystko życzyłem mu powodzenia. Westchnąłem i poprawiłem mikrofon, odpędzając natrętne myśli.

- Mają państwo po jednym pytaniu, powtarzających się nie będę uwzględniał - oznajmiłem znużonym głosem. - Z góry też uprzedzam, że nie na wszystkie odpowiem. Chodzi o kwestię bezpieczeństwa. Jeśli ktoś zada pytanie, na które nie będę mógł udzielić odpowiedzi, straci kolejkę.

Postanowiłem w ten sposób nieco ograniczyć dziennikarską inwencję. Rozszedł się szmer ożywionych rozmów, ale nikt nie spieszył się z wypytywaniem, zapewne każdy liczył, że konkurencja wyjaśni podstawowe sprawy, a jemu przypadnie możliwość pogłębienia tematu.

- Od lewej do prawej - zarządziłem. - Zaczynamy od pani w niebieskim kostiumie.

Starsza, siwowłosa kobieta zawahała się przez moment, po czym spytała, czy polscy antyterroryści współpracują rutynowo z rosyjskimi.

- Nie wiem, czy można to nazwać rutynową współpracą - odparłem wykrętnie. - Niemniej jednak takowa istnieje, z korzyścią dla obu stron.

Wskazałem następnego dziennikarza.

- Dlaczego dowodził pan akcją rosyjskich komandosów?

- Nie dowodziłem, dowódcą był Dżuma.

- Pułkownik Oleg Dubrow?!

Potwierdziłem skinieniem głowy. Wśród obecnych na sali Rosjan zawrzało, jeden z nich tłumaczył coś gorączkowo angielskojęzycznym kolegom po fachu. Teraz zgłosiło się kilka osób naraz, zacząłem od rosyjskiego reportera pod czterdziestkę.

- Zwracał się pan do niego per „Dżuma”?

- Zdarzyło mi się parę razy, jak mnie wkurzył, to dość denerwujący facet.

Rosjanin spojrzał na mnie niczym na raroga.

- O co chodzi? - warknąłem ze zniecierpliwieniem.

- Z tego, co wiem, pułkownik Dubrow nie przepada za tym pseudonimem. Kilka lat temu pewien major Omonu przekonał się o tym osobiście.

- Tak, Wiktor Moroz - podpowiedział któryś z Rosjan.

- Co się stało? - zaciekawiła się dziennikarka z CNN. Pytanie zadała szkolną, ale zrozumiałą ruszczyzną.

- Zostali później przyjaciółmi - odparł oględnie Rosjanin. - Po tym, jak major Moroz wyszedł ze szpitala i wszystkie kości mu się pozrastały…

Przez następne pół godziny wyjaśniałem szczegóły operacji w Nikołajewsku i starałem się przedstawić swoją w niej rolę we właściwym świetle. Mogłem się nie fatygować - dziennikarze wiedzieli swoje. Awansowałem na polskiego Jamesa Bonda…

* * *

W ciągu kilku dni stałem się jednym z najbardziej znanych polskich naukowców. Niestety, z przyczyn kompletnie nienaukowych. Musiałem zatrzymać się u Maksa, moje mieszkanie było permanentnie oblężone przez dziennikarzy. Dwa dni po konferencji na adres uczelni zaczęły przychodzić kwiaty z Rosji. Do większości dołączono podziękowania dla „Janusza Pawłowicza z polskiego Specnazu”. Wziąłem kolejny urlop, chwilowo normalna praca stała się niemożliwością. Reporterzy dotarli do Mariny i Koszki, przeprowadzili też wywiady ze studentami, którzy byli świadkami mojego starcia z Dżumą. Z emitowanych w telewizji programów wynikało, że w zasadzie nie zajmowałem się niczym innym poza operacjami antyterrorystycznymi, a nudę uczelnianej codzienności urozmaicałem sobie bójkami na zajęciach…

Zerknąłem na zegarek - dochodziła siedemnasta, lada moment powinna wrócić Małgorzata. Siedziałem w zaparkowanym przed jej domem samochodzie, postanowiłem dzisiaj wyjaśnić ostatecznie wszystkie wątpliwości. Byłem dostatecznie wściekły. Wczoraj Dżuma przesłał mi maila, w którym pytał, kto z nas wyszedł na większego macho? Mógł sobie pozwolić na kpiny, on nadal pozostawał człowiekiem bez twarzy. Rysopis, jaki podali studenci, pasował do jednej trzeciej populacji mężczyzn w Rosji.

W dodatku w resortach siłowych rozpoczęły się spowodowane medialnymi rewelacjami nerwowe ruchy, nie trzeba było wielkiej intuicji, aby odgadnąć, że znajdę się niebawem w centrum uwagi decydentów. Ktoś rozpuszczał plotki, że Rosjanie chcą mnie odznaczyć medalem „Za walkę z terroryzmem”, na mój adres internetowy przychodziły najrozmaitsze oferty: od propozycji pracy w Afganistanie i Iraku po wyznania miłosne kobiet rozmaitego wieku i autoramentu, często okraszone nader śmiałymi zdjęciami. Byłem wykończony…

Wreszcie przyjechała Małgorzata. Poczekałem, aż zaparkuje samochód i podejdzie do drzwi, wtedy podbiegłem do niej i wyciągnąłem pierścionek.